Historia adopcyjna - syna Ignacego, córki Jagody

Przez kilka pierwszych lat małżeństwa nie planowaliśmy z mężem dzieci. Kiedy spłaciliśmy kredyt za mieszkanie, pojeździliśmy trochę we dwoje po świecie, zapragnęliśmy powiększyć rodzinę – tymczasem potomek nie pojawiał się. Wróciłam wtedy do pomysłu z lat nastoletnich, by zaadoptować małą dziewczynkę. Mąż początkowo nie był tym pomysłem zachwycony – myślał raczej o własnym dziecku. Po dwóch latach nieskutecznego leczenia postanowiliśmy zaadoptować dwójkę dzieci. Tyle tylko, że ja myślałam o trochę starszym rodzeństwie, a mąż najpierw o jednym niemowlęciu, a potem – drugim.

Wędrówkę po ośrodkach adopcyjnych w Warszawie rozpoczęliśmy od wizyty w ośrodku katolickim, gdzie okazało się, że nie spełniamy wszystkich wymogów, jako że mąż jest protestantem, mimo że wzięliśmy katolicki ślub. Następny był ośrodek na Nowogrodzkiej, gdzie okazało się, że dyrekcja ma tradycyjną wizję rodziny z ojcem utrzymującym rodzinę i matką wychowującą w domu dzieci i nasz pomysł w tamtym czasie na zamianę tych ról nie spodobał się. Do trzech razy sztuka – postanowiliśmy i udaliśmy się do ośrodka adopcyjnego na Szpitalnej. Spotkaliśmy się tam ze zrozumieniem i akceptacją, dlatego też ostatecznie zdecydowaliśmy się na tę właśnie instytucję. Po 9-miesięcznym podstawowym szkoleniu pod kątem adopcji niemowlęcia i w czasie kilkumiesięcznego szkolenia Pride pod kątem adopcji starszych dzieci, z własnej inicjatywy zgłosiliśmy się do pobliskiego domu dziecka, jako wolontariusze odwiedzający przebywające tam rodzeństwo – 7-letniego chłopca i 2-letnią dziewczynkę. Kontakt z tymi dziećmi trwał kilka miesięcy, jednak ostatecznie ich mama nie zgodziła się na przekazanie dzieci do adopcji. Niedługo potem zadzwonił telefon ze Szpitalnej z informacją o 3,5 miesięcznym chłopczyku do adopcji – jako, że nastawiłam się na adopcję trochę starszego rodzeństwa, względnie 2-3 letniej dziewczynki, byłam odrobinę rozczarowana, mąż z kolei ucieszył się z tak małego synka, zresztą od razu sugerował takie właśnie rozwiązanie, tak jak i ośrodek; wytłumaczyłam sobie, że w następnej kolejności doczekam się przecież i na małą dziewczynkę, więc ostatecznie wyjdzie na jedno. Ośrodek wiedział co robi, proponując nam przy naszych łagodnych charakterach dzieci bardzo małe i to nie na raz. Przed spotkaniem z synkiem wpadłam w lekką nerwowość na myśl, że dziecko, zdrowe i owszem, może okazać się bardzo brzydkie – i mimo, że zganiłam się za ten poryw próżności, do dziś pamiętam tamtą myśl i swój przestrach. Na widok chłopczyka rozwiały się moje obawy. Oboje z mężem poczuliśmy ogromne wzruszenie, biorąc go na ręce i przytulając, był taki malutki i bezbronny.

Początki były mimo to bardzo ciężkie – mały płakał rozpaczliwie z powodu kolek, a nagła zmiana trybu życia na zupełnie inny, nadszarpnęła początkowo nam z mężem nerwy, tym bardziej, że zdani byliśmy tylko na siebie. Mąż pracował i kiedy wracał po 9-u godzinach do domu, zastawał mnie pod drzwiami z dzieckiem na ręku, gotową do szybkiego przekazania mu małego i wyjścia na samotny spacer, gdzie wreszcie mogłam głębiej odetchnąć, wyciszyć się choć trochę i zebrać myśli. Zanim minęły małemu kolki, zanim dotarliśmy się i nauczyliśmy w miarę harmonijnie funkcjonować jako rodzina, minęło kilka miesięcy. W tym czasie z żyjącej przez kilkanaście lat na walizkach przewodniczki wycieczek, zmieniłam się w mamę na wychowawczym. Z braku koleżanek z małymi dziećmi założyłam w pobliskim domu kultury nieduży klub mam, dzięki czemu poznałam kilka dziewczyn, będących na podobnym etapie życia; zaczęłyśmy umawiać się na spacery do parku, dzięki czemu przestałam się czuć tak bardzo sama w tej nowej dla siebie sytuacji. Synek rósł i rozwijał się, a my z mężem wraz z nim. Dom wraz z małym nabrał życia i znowu zapragnęłam poznawać nowe miejsca, odnajdywać się wśród nowo poznanych ludzi. Dobrym pomysłem było zapisanie spragnionego kontaktu z dziećmi dwuletniego wtedy synka do klubiku, gdzie woziłam go trzy razy w tygodniu na cztery godziny. Rozwinął tam pięknie swą mowę i zrezygnował w końcu z jeżdżenia wózkiem, na rzecz pieszych wędrówek za rękę ze mną, co powitałam z radością – wreszcie stał się kontaktowym, samodzielnym chłopcem. Kiedy synek miał niecałe 4 latka i odnalazł się w pełni w roli przedszkolaka, dołączyła do niego półroczna, wyczekana przez nas troje siostrzyczka. Odnajdujemy się właśnie we czwórkę, o ile z małym budowaliśmy na nowo dom z małym dzieckiem i przeżyliśmy swoistą rewolucję, o tyle pojawienie się drugiego dziecka nie było już taką ogromną zmianą. Synek od razu złapał z małą świetny kontakt, a ona najszerzej uśmiecha się na jego właśnie widok.

Historia adopcyjna Kacpra - 6 lat i Ani - 2,5 roku

Weszliśmy w małżeństwo bardzo młodo i nie od razu myśleliśmy o dzieciach. W sercu jednak każdy miał swój własny model rodziny, ja – że chcę mieć jedną córkę, mąż natomiast myślał o 2-3 dzieci. Po 7 latach małżeństwa zdecydowaliśmy się na powiększenie rodziny. Jednak przez kolejne 5 lat nie udało nam się począć dziecka. Brak stwierdzenia medycznych przyczyn naszej niepłodności utrudniał zdecydowanie się na inne rozwiązanie czyli na adopcję. Mąż znacznie wcześniej zaczął rozważać adopcję jako drogę wyjścia z naszego problemu, ja bardzo długo miałam problem z zaakceptowaniem faktu naszej bezpłodności, a potem ewentualnej adopcji. Byłam bardzo zbuntowana.

Tak minęło 15 lat naszego małżeństwa, kiedy to pewnego lipcowego dnia stanęliśmy przed drzwiami OAO TPD na Szpitalnej w Warszawie ( ja zaciągnięta przez męża na siłę ). I tak rozpoczęła się nasza droga do adopcji maluszka, bo zadeklarowaliśmy gotowość przyjęcia jak najmłodszej, zdrowej dziewczynki, przy której ja się upierałam, ( mężowi była obojętna płeć dziecka ).Wszystkiemu towarzyszyły ogromne emocje. Przeszliśmy cały cykl szkoleń i otrzymaliśmy kwalifikację. Po zakończonym szkoleniu zaczął się dla nas najtrudniejszy czas oczekiwania. Stresowała nas niepewność związana z tym jakie dziecko nam zostanie zaproponowane, z tym czy będziemy w stanie je zaakceptować. Ja poza wszystkimi obawami jakie mają kandydaci na rodziców adopcyjnych bardzo też bałam się wyglądu fizycznego malucha, ale o tym nie miałam odwagi mówić na głos i musiałam tą dodatkową trudność próbować pokonać w samotności. Wreszcie zadzwonił TEN oczekiwany telefon i otrzymaliśmy propozycję zaadoptowania 7 tygodniowego zdrowego chłopczyka. Bardzo trudno było mi przyjąć informację, że to nie dziewczynka, bo przecież na nią czekałam od zawsze…Fakt, że maluch był zdrowy był jednaj najważniejszy i nie pozwolił nam w ogóle się zastanawiać. Stało się oczywiste, że On jest nasz synkiem. Te cztery dni, które minęły od otrzymania wiadomości do poznania naszego synka wspominam jako istny koszmar. Dlatego gdy stanęłam w progach szpitalnych, gdzie mieliśmy się poznać nie miałam już siły na rozpamiętywanie swojego zawodu i rozczarowania, że jednak nie będę miała wymarzonej córeczki.

Kiedy poznaliśmy naszego synka pamiętam, że przestałam zastanawiać się nad sobą, był taki malutki, bezradny i z najsmutniejszą buzią jaką zdarzyło mi się widzieć u małego dziecka wyrażającą cały ogrom cierpienia z powodowany samotnością. Był nasz. W głębi serca odetchnęłam, bo typ jego urody był dla mnie sympatyczny. Mąż czuł się bardzo szczęśliwy, bo tak naprawdę zależało mu tylko na tym, aby dziecko było zdrowe. Obydwoje z akceptacją synka jako osoby nie mieliśmy żadnych trudności. Później dowiedziałam się, że w tym samym czasie nasi znajomi, którzy czekali na chłopczyka dostali propozycję malutkiej zdrowej dziewczynki i zrezygnowali( dzisiaj mają dwóch synków z innego ośrodka ). Odpowiedź na pytanie dlaczego Ośrodek tak postąpił zostanie zapewne dla nas na zawsze bez odpowiedzi. Jako, że jesteśmy dwojgiem bardzo zdyscyplinowanych i zorganizowanych ludzi, radzących sobie dobrze z wieloma trudnościami napotykanymi w życiu pewnikiem było dla nas, że z maluchem poradzimy sobie tak samo wspaniale. Niestety tak miało być do momentu pojawienia się dziecka. W dniu, w którym Kacper przyjechał z nami do domu wszystko stanęło na głowie. Nic z naszych wcześniejszych przemyśleń i planów nie znalazło zastosowania. Mały wywrócił nasz świat do góry nogami i to wcale nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Synek miał straszne kolki, nie spał nocami, w dzień co chwilę się budził i płakał. Po czterech tygodniach, które wydawały się wtedy wiecznością, powiedziałam koniec, on – albo – ja, ktoś z tego domu musi zniknąć. Mąż nie miał takich myśli, wierzył że trudności miną, ale on przecież spędzał cały dzień w pracy. Dzięki Bogu w tym najtrudniejszym dla nas momencie dostaliśmy wsparcie od pani doktor ze szpitala na Litewskiej. Tamtego dnia zobaczyłam światełko w tunelu i tak kroczek za kroczkiem zaczęliśmy wracać z otchłani umęczenia.

Miłość do naszego synka nie pojawiła się w momencie pierwszego spotkania. Był to proces. Pamiętam, że mniej więcej po 7 miesiącach poczułam, że bardzo go kocham i że jest naprawdę mój. Później było coraz wspanialej, miłość rozwijała się z dnia na dzień, aż osiągnęła gigantyczne rozmiary. Mąż również potrzebował czasu na wzajemne poznanie się, nauczenie się siebie nawzajem, aby zrodziła się w jego sercu ojcowska miłość.

Mąż mój będący jedynakiem bardzo chciał mieć więcej niż jedno dziecko. Tak jak parł za pierwszym razem do adopcji tak też wznowił ofensywę o drugiego malucha, gdy pierwszy był już z nami. Na drugie dziecko zapisaliśmy się, kiedy Kacper miał 4 miesiące. Wiedziałam, że czas oczekiwania jest długi i coraz bardziej wydłuża się, a ponieważ w tamtym czasie nie miałam siły dosłownie na nic także bez protestów zgodziłam się zapisać do kolejki, myśląc, że będę miała jeszcze czas powiedzieć – nie. Jednak taki dzień nie nadszedł, ponieważ gdy doczekaliśmy się naszej córeczki ja miałam pewność, że wspaniałą rzeczą jest, aby mój już wówczas nad życie uwielbiany synek miał rodzeństwo. Ta miłość wypełniała już wtedy całe moje serce. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że sama siebie przestałam rozumieć – o co mi chodziło, że tak upierałam się przy dziewczynce przecież synek dla matki jest kimś najwspanialszym na świecie. Na drugie dziecko czekaliśmy bez zniecierpliwienia. Synek rósł, czas mijał. Dopiero kiedy mój urlop wychowawczy zaczął zbliżać się ku końcowi zaczęliśmy dopytywać się w Ośrodku. I tak po 35 miesiącach oczekiwania dołączyła do nas malutka 6 tygodniowa, zdrowa dziewczynka. Szliśmy na pierwsze spotkanie z emocjami, ale bez stresu, w 100% przekonani że Ona jest nasza. Następnego dnia była już z nami w domu. Tym razem wszystko było zupełnie inaczej.

Córeczka była nadzwyczaj spokojnym dzieckiem, bardzo mało płakała, a w nocy spała. Czas jej niemowlęctwa minął gdzieś mimochodem. Miłość do niej też przyszła z czasem stając się coraz mocniejsza. Dzisiaj nasza córeczka ma 2,5 roku i jest żywą, trudną do poskromienia istotą z bardzo silnym charakterem. W naszych oczach jest cudowna i bardzo ją kochamy. Tak jak za pierwszym razem zgodziłam się na adopcję dla męża, tak za drugim razem zrobiłam to dla naszego synka. I tak stałam się najszczęśliwszą na świecie mamą dwóch cudownych dzieciaków. Miłość do obydwóch moich mężczyzn pozwoliła mi na pokonanie swoich oporów. Mieliśmy to szczęście, że tylko jedno z nas miało obiekcje. Mąż mój stał z boku i cierpliwie małymi kroczkami prowadził sprawę do wyznaczonego sobie celu. Dzisiaj wiem, że cała moja trudność, która przysporzyła mi mnóstwo cierpienia wynikała z ogromnej pychy szepczącej mi do ucha „ należy Ci się”. To powodowało, że chciałam mieć ostatnie słowo…, a tak nie było i cierpiałam. Życie napisało inną historię, zwyciężyła miłość. Czy mogliśmy wyobrazić sobie wspanialsze dzieci – NIE, dlatego jesteśmy niesamowicie wdzięczni naszej pani prowadzącej za TĄ dwójkę. Miłość do nich pozwala nam każdego dnia pokonywać codzienny trud. A trudu jest wiele przy dwójce dzieciaczków. Jednak nagroda w postaci uśmiechu dziecka czy usłyszanego „jesteś najwspanialszą mamą na świecie, bardzo Cię kocham” rekompensuje wszystko i jest paliwem napędowym do dalszego działania. Życie z nimi nabrało sensu, nie mamy już czasu żałować upływających tygodni, miesięcy, lat czy zaglądać w lustro i rozczulać się nad sobą bo każdy dzień przynosi coś nowego, coś wspaniałego, bo przecież nasze skarby rosną i rozwijają się, a my możemy podziwiać ich coraz to nowe osiągnięcia.

Historia adopcyjna Weroniki i Michała

Po 8, 9 latach małżeństwa i 2, 3 latach starań o dziecko, tuż przed wakacjami 2002 roku zgłosiliśmy się do ośrodka adopcyjnego na ul. Szpitalną w Warszawie, gdzie pierwsze spotkanie wyznaczono nam zaraz po wakacjach. Najpierw przeszliśmy 9-miesięczny cykl spotkań, potem kilkumiesięczny kurs PRIDE, całą procedurę zakończyliśmy w czerwcu 2003 r. a 29.11.2004 r. przedstawiono nam 18-miesięczną wtedy córeczkę. Oto jak przedstawiliśmy swoje oczekiwania względem dziecka ( płeć, wiek, stan zdrowia, pochodzenie kulturowe ) – oczekujemy na zdrową dziewczynkę rasy białej w wieku 6 tygodni – 3 latka. Weronika przebywała wówczas w mieszkaniu będącym oddziałem domu dziecka.Zamieszkiwało tam sześcioro dzieci w wieku od pół roku do trzech lat wraz z opiekunkami, które zabierały dzieci na wakacje, ferie czy święta tworząc im namiastkę rodzinnego domu.

Zarówno pracodawcy jak i rodzina bardzo przychylnie podeszli do kwestii powiększenia się naszej rodziny.8.12.2004 roku Weronika zamieszkała z nami. Przez pierwszy tydzień uważnie przyglądała się nowemu otoczeniu, z czasem zaadaptowała się. Uczyłyśmy się siebie nawzajem, swoich reakcji, preferencji, nawyków…Rozregulowały się godziny spania, dziecko dostosowało nas do swoich potrzeb. Miłość i całkowita akceptacja pojawiły się z czasem. Bardzo we wzajemnym poznaniu i nawiązaniu więzi pomógł nam wakacyjny wyjazd tylko we dwie z którego wróciłyśmy już jako matka i córka. O ile mężowi trudno było odnaleźć się w bliskiej relacji z córką, o tyle po pojawieniu się cztery lata później prawie rocznego Michała było już zupełnie inaczej. Decyzję o adopcji drugiego dziecka podjęliśmy kiedy czteroletnia wtedy Weronika byłą już u nas od dwóch i pół roku. Po raz drugi zgłosiliśmy się na Szpitalną aby adoptować drugie dziecko. O ile czekając na Weronikę przypominaliśmy się ośrodkowi co jakiś czas i było to częstym tematem naszych rozmów, o tyle na drugie dziecko czekaliśmy już spokojnie i bez przypominania się. Tak jak moim marzeniem była córka, tak marzeniem męża był syn, który dołączył do nas po kolejnym 1,5 roku. Zwiększyła się wtedy ilość obowiązków i poziom mojej frustracji. Wprawdzie przez kilka pierwszych tygodni byłam odciążona bo synkiem zajął się mąż, ale potem wszystkie domowe obowiązki spadły na mnie. Po siedmiu długich miesiącach przebywania z Michałkiem w domu z radością wróciłam do pracy. Synek został pod opieką babć przez kolejne kilka miesięcy, a kiedy skończył dwa latka poszedł do przedszkola, gdzie od razu bardzo dobrze się zaadaptował. Kiedy synek miał 2,5 roku i zaczął mówić poczułam, że w pełni go zaakceptowałam. Początki z Michałem – pobudka dzień w dzień 5:04, potem bieganie za moim bardzo ruchliwym synkiem, totalny brak czasu dla siebie, wykorzystywanie drzemek na gotowanie i sprzątanie kiedy mały wstawał po drzemce pełen energii, ja właśnie padałam na nos.

Od tego czasu minęły trzy niełatwe lata. Stan na dziś: Weronika jest w drugiej klasie szkoły podstawowej,Michał w drugiej grupie przedszkolnej. Obecny udział dziadków w wychowywaniu dzieci minimalny. Wprawdzie obowiązków nie jest mniej, ale dzieci są coraz bardziej samodzielne, zainteresowane towarzystwem rówieśników, coraz częściej same organizują sobie czas wolny Z radością i dumą patrzymy z Łukaszem jak się rozwijają, nabywają nowe umiejętności,próbują radzić sobi z problemami.Dom jest pełen życia, gwarny, wesoły.

Historia adopcyjna 5 - letniej Julci

Po trzech nieudanych ciążach, dwanaście lat po ślubie, trafiliśmy do OAO na Szpitalną. Już wtedy byliśmy zdecydowani zaadoptować około 3-letnią dziewczynkę, dlatego po kursie podstawowym musieliśmy jeszcze przejść kurs PRIDE – zakończyliśmy go w czerwcu 2006r. Ponieważ w czasie spotkań poinformowano nas, że oczekiwanie na dziecko może potrwać trzy do czterech lat, jakże byliśmy zdumieni gdy po tygodniu zadzwonił telefon z propozycją przyjęcia 8-miesięcznego chłopczyka. Odmówiliśmy – czekaliśmy przecież na dziewczynkę. Nasze zadziwienie powtórzyło się gdy po kolejnym tygodniu znowu zadzwonił telefon z propozycją przyjęcia dziecka – tym razem chodziło o 9-miesięczną dziewczynkę. Dlaczego Julia tak długo nie mogła być oddana do adopcji? Otóż partner matki uznał dziecko i dał nawet Julii swoje nazwisko, ale okazał się nie być jej biologicznym ojcem, dlatego całe dwa miesiące trwała procedura pozbawienia go praw rodzicielskich, żeby można było wystąpić do sądu o przyznanie dziecka nam – rodzicom adopcyjnym. Tak więc Julia w wieku 11-u miesięcy w końcu trafiła do swojego nowego domu w którym czekał już jej własny pokoik.Jako, że jest spokojną z natury dziewczynką i kolki i ząbkowanie miała już za sobą, w ciągu dnia zachowywała się spokojnie. W nocy jednak – noc w noc – mała odreagowywała swoje przeżycia. Do ukończenia przez Julcię czterech lat była w domu z mamą, mimo że w wieku trzech lat poszła do przedszkola, w którym od razu dobrze się odnalazła. Obecnie chodzi tam już trzeci rok. Jest dzieckiem posłusznym, choć ruchliwym, obecne jej hobby liczenie do stu. Przede wszystkim lubi się uczyć, śpiewać, tańczyć, wspinać na co tylko się da.Generalnie życie upływa nam normalnie, tak jak w innych trzyosobowych rodzinach.

Historia adopcyjna Amelki - 4 lata

Miałam 11 lat, kiedy pierwszy raz pomyślałam o tym, że w przyszłości będę mieć dużą rodzinę. Urodzę swoje dzieci i kilkoro zaadoptuję. Wyobrażałam sobie, że swoje życie skoncentruję na rodzinie, a zawodowo będę pracować tylko trochę. Życie jednak ułożyło się nieco inaczej. Wyjechałam do Niemiec na wakacje. Tam poznałam mężczyznę, którego pokochałam. Pobraliśmy się. Nie mieliśmy swoich dzieci i staraliśmy się o adopcję w Niemczech. Ale tam nie ma dzieci niechcianych, nie ma więc kogo adoptować. Gdy byliśmy już na liście oczekujących, przez cały rok nie zadzwonił nawet telefon w tej sprawie. Tylko my się co jakiś czas kontaktowaliśmy z ośrodkiem, ale dziecka dla nas nie było. W Niemczech spędziłam 12 lat swego życia, podjęłam też studia lingwistyczne. Myślałam, że tłumacz to dobry zawód, żeby pracować w domu, kiedy dzieci już śpią. Nigdy nie przypuszczałam, że będę musiała z tego utrzymać rodzinę. Zdobyłam dyplom i wróciłam do Polski. Miałam jasno postawiony cel. W ciągu dwóch tygodni znalazłam pracę, a kilka miesięcy później kupiłam mieszkanie na kredyt. Następnie zgłosiłam się do ośrodka adopcyjnego i zdobyłam kwalifikację. Chciałam zaadoptować dziewczynkę. Skoro nie mam męża, to dziecko nie będzie miało wzorca ojca. Jedynie to zadecydowało o płci. Wolałam też małe dziecko, do trzech lat, żeby być matką, nie tylko opiekunką.

W październiku 2008 roku zadzwonił telefon. Powiedziano mi, że w domu dziecka jest 11-miesięczna Amelka. Pytali, czy jestem zainteresowana spotkaniem, powiedziałam, że tak. Kiedy? Jutro rano. Poszłam do domu dziecka. Kiedy tylko ją zobaczyłam, to wiedziałam że ją wezmę. Nie umiem powiedzieć czemu. Po prostu wiedziałam. Chodziłam do Amelki przez dwa tygodnie, aż wreszcie mogłam ją wziąć do domu. Od tego dnia, od momentu kiedy ją wzięłam na ręce w domu dziecka, przez trzy tygodnie nie schodziła z nich wcale. Z nią robiłam wszystko: gotowałam i odkurzałam, prałam Początkowo miałyśmy kłopoty z usypianiem. Jak ją kładłam do łóżeczka, to płakała. Siadałam więc z nią na podłodze i lulałam, a ona schodziła z nich, raczkowała, kładła się na dywanie, to znowu wchodziła na ręce. Tak przez godzinę, dwie, aż padła. Jednak w pierwszym okresie bardzo często płakała i krzyczała przez sen. Czasami udawało mi się ją utulić, czasem musiałam poczekać, aż się całkiem rozbudzi, uspokoić i znowu uśpić. Amelka prawie nie mówiła i były obawy, czy ona w ogóle będzie mówić. To chyba tak objawiała się jej choroba sieroca. W domu dziecka zdarzało jej się krzyczeć, np. gdy ktoś jej w czymś przeszkodził lub z innego, niezauważalnego dla dorosłych, powodu. Z innymi dziećmi się nie bawiła. Wolała pobawić się swoją rączką lub popatrzeć w sufit. Później w domu to całkiem ustało. Z apatycznego, smutnego dziecka stawała się z dnia na dzień coraz bardziej radosna i rezolutna. Na początku też nie reagowała w ogóle na muzykę, ale z czasem zaczęła śpiewać i tańczyć, nawet przy sygnale karetki pogotowia. Dla mnie najtrudniejsze w tym wszystkim było zmęczenie. Kiedyś myślałam: jak to będzie wspaniale pójść z dzieckiem na spacer. Ale człowiek może być tak zmęczony, że nie ma siły nawet się cieszyć. To mnie trochę zaskoczyło.Kiedy skończył mi się urlop macierzyński oraz wszystkie zaległe urlopy, które pieczołowicie zbierałam od początku zatrudnienia, to okazało się, że dla Amelki nie ma miejsca w żłobku. Szef pozwolił mi pracować w domu. Wstawałam o czwartej rano i siadałam do komputera. Jak córeczka się budziła, robiłam jej jeść i sama jadłam. Zajmowałam się dzieckiem. Jak szła spać, to ja znowu szłam do komputera. W ubiegłym roku Amelka poszła do przedszkola. Bardzo chciała tam chodzić, cieszyła się. Do domu jednak wracała roztrzęsiona i rozdrażniona. Znowu płakała przez sen. Być może obudziły się w niej wspomnienia: dużo dzieci i obce panie. Na szczęście nie trwało to długo.

Amelka jest dzieckiem bardzo wrażliwym i emocjonalnym. Byle drobnostka może sprawić jej przykrość, bardzo też przeżywa, gdy komuś dziej się jakaś krzywda, np. gdy w bajce myśliwy zastrzeli mamę zwierzątka, czy gdy jakieś dziecko się skaleczy. A z drugiej strony jest nad wyraz dojrzała, potrafi łagodzić sytuacje, np. stwierdzić, że nie ma się czym przejmować lub że damy sobie radę, czy też powiedzieć do innych dzieci, żeby się już nie kłóciły. Poza tym jest bardzo baczną obserwatorką i naśladowczynią. Wspaniale wczuwa się w rolę psa, kota czy konika. Taka zabawa trwa czasami nawet przez kilka dni. Raz się zamieniłyśmy rolami. Z tego, jak mnie odtworzyła, naprawdę mogłam się dużo o sobie dowiedzieć. Jest też bardzo pogodna i odnoszę wrażenie, że czerpie z życia całymi garściami. Wszystko ją zachwyca. Kocha ludzi, zwierzęta, rośliny. Często mówi „jak tu pięknie, lubię tu być”. Rozmawiam z nią szczerze. Pokazuję jej różnice między nami a innymi rodzinami. Po pierwsze to, że nie mam męża. Jeśli ktoś się jej pyta, jak się nazywa twoja mama i twój tata, to ona mówi, że nie ma taty, tylko mamę. To jest dla niej oczywiste. Tak samo z adopcją. Opowiadam jej o domu dziecka, o tym, że były tam inne dzieci i że stamtąd ją wzięłam. Moją kochaną córeczkę. Chodzimy też na spotkania do klubiku rodzin adopcyjnych i jej mówię wtedy, że te dzieci też są adoptowane, też wychowuje je inna mama. Dla mnie jest to naturalne, że Amelka ma prawo poznać swoją rodzinę biologiczną. Ja nie mam prawa na własną rękę szukać jej rodziców, mogę jej tylko w tym pomóc. Gdy skończy 18 lat, sama zadecyduje. Teraz rzadko się nad tym zastanawiam. Moje obawy dotyczą raczej finansów: drożeją przedszkola, bilety, zakupy, woda, prąd Kurs franka mnie przeraża. Zastanawiam się, czy dam sobie radę? Z drugiej strony cały czas się udaje, dlaczego teraz miałoby się nie udać? Chciałabym adoptować więcej dzieci, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Musiałabym mieć na to i więcej pieniędzy i czasu. Gdyby było mnie stać na jakąś pomoc. Albo gdybym mogła sobie pozwolić na pracę na pół etatu. Ja nawet teraz czuję, że za mało czasu poświęcam Amelce.

Mówią, że Amelka i ja jesteśmy do siebie podobne. A ja się śmieję: przecież to moja córeczka, ja ją zaadoptowałam. Wszystkim mam to ochotę powiedzieć, bo to dowód na to, że marzenia się spełniają.